Alicja Kamasa - Międzyrzeczanka o niewyczerpanych pokładach pozytywnej energii. Zaangażowana w Wolontariat Misyjny spędziła miesiąc w Albanii i rok w Zambii, co relacjonowała na bieżąco na swoim blogu "Uśmiech Afryki". Postanowiła nam opowiedzieć więcej o swoich przeżyciach i przemyśleniach.
Związana z Ochotniczą Strażą Pożarną "Stołpno" w Międzyrzecu Podlaskim oraz z fundacją Usłyszeć Afrykę odpowiedzialną m.in. za projekt budowy kliniki medycznej w Zambii. Jest absolwentką Etnologii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, a aktualnie studentką Pedagogiki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Na pytanie "dlaczego bawi się w wolontariat?" z uśmiechem pełnym nadziei w Człowieka odpowiada:
W każdym ludzkim sercu budzą się pragnienia przeżycia czegoś niezwykłego, zrobienia czegoś dobrego, przekroczenia swoich wewnętrznych granic. Każdy ma w sobie taką tęsknotę za przygodą i walką o coś pięknego. Ale dla każdego ta przygoda i służba jest czymś innym.
Czy wychowanie się w małym mieście na „końcu świata” przeszkadza w spełnianiu marzeń i realizacji siebie?
Absolutnie nie! Międzyrzec to dom tysięcy wspaniałych ludzi spełniających się w przeróżnych dziedzinach życia. Dorastałam wpatrując się w fascynujące osoby i właśnie tutaj zakochałam się w działaniu, służbie innym i niezwykłości świata. Wielką podlaską inspiracją byli i są dla mnie strażacy z OSP "Stołpno". Głowy pełne pomysłów, ręce gotowe do pracy, otwartość i piękna służba drugiemu człowiekowi. Niewątpliwie działania Straży były jedną z cegiełek budujących moje przyszłe ścieżki.
Co miało największy wpływ na podejmowane przez Ciebie decyzje? Skąd taki pomysł na życie?
Odkąd pamiętam ciągnęło mnie w świat. Jako dziecko z tatą grałam w odgadywanie stolic przeróżnych państw, na balu przebierańców w podstawówce byłam podróżnikiem, w liceum trafiłam do klasy geograficznej, aż w końcu skończyłam studia etnologiczne na UMK. Etnologia otworzyła mnie na szeroki świat kultur, a sam Toruń wciągnął do wielu działań społecznych. Wolontariat mnie pochłonął: byłam klaunem w szpitalach, opiekunem czeczeńskiej rodziny, przewodnikiem staruszek.. ale najdłużej i najmocniej związałam się z Wolontariatem Misyjnym.
Jak wyglądała Twoja droga do Afryki?
Trafiłam do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie. Tam formowałam się i odkrywałam co tak naprawdę oznacza ta tęsknota w moim sercu. Wyjechałam na wyjątkowy miesiąc do Albanii, a potem na niecały rok do Zambii.
Co pomyślałaś, gdy już wylądowałaś na miejscu? Pierwsze wrażenia.
We wrześniu 2011 r. postawiłam pierwsze kroki na czarnym lądzie. Moim domem stała się Mansa – miasto na północy Zambii. Miałam wrażenie, że dzieci jest tam więcej, niż ziarenek piasku. To właśnie one wypełniały każdy mój dzień. Po brzegi. Przebywałam z dziećmi, które nie miały czasu na dzieciństwo. Gdy przychodziły do oratorium walczyły o moją uwagę, o szczyptę zainteresowania, w ciszy wołały o miłość. Niezwykłe oczy, przyklejone do czekoladowych twarzy w magiczny sposób sprawiały, że zapominałam o zmęczeniu, w pustej głowie rodziły się kolejne pomysły, a serce podskakiwało z radości. Dla nich chciało się chcieć.
Czyli większość czasu spędzałaś z dziećmi?
Przedpołudnia spędzałam w krainie czekoladowej słodyczy: w przedszkolu. Maluchy w granatowych mundurkach stały się moimi pierwszymi przewodnikami zambijskiego świata. Momentami przenosiłam się do pobliskiej szkoły, gdzie poważni uczniowie klasy dziewiątej (rówieśnicy III gimnazjum), słuchali moich opowiadań na temat historii. Popołudniami zaś biegałam z dziećmi w oratorium, czyli dziecięcej świetlicy, które z dnia na dzień coraz bardziej kochałam.
I wszystko było takie kolorowe? Jak znosiłaś to, że jesteś tak daleko od domu?
Każdego dnia poznawałam siebie. Moja misja nie była całodobową słodyczą. Mnożyły się trudności, dzięki którym mogłam dowiedzieć się więcej - o sobie i innych. Ten czas uczył mnie nowej jakości uśmiechu. Oddalając się od siebie, swoich przyzwyczajeń i codzienności, własne odbicie w lustrze nie jest już takie samo. Wolontariat to zapominanie o sobie, to służba, która dodaje skrzydeł, która zmienia tak, że aż zaskakuje. To kontakt z ludźmi, którzy nie mogą nam nic dać, a tak naprawdę dają najwięcej.
Zauważyłem, że nawet gdy pytam o Ciebie i Twoje odczucia, bardziej skupiasz się na tym co jest wokół Ciebie.
Bo takie rzeczy nie dzieją się tylko w Afryce. Na całym świecie słychać chór niemego wołania o pomocną dłoń i uśmiech. My możemy otwierać serca i pomagać, a dzięki temu doskonalić siebie, iść coraz prędzej ku naszym marzeniom i z radością kroczyć przez życie. Nieważne gdzie jesteśmy – w Międzyrzecu, Warszawie, zambijskiej Mansie… Pomaganie wciąga, dotyka do głębi, zmienia rzeczywistość i nas samych.