Jak to się stało, że postanowiliście wystartować w takim rajdzie i dlaczego akurat w takim składzie?
Łukasz: Zbieraliśmy się do tego wyjazdu ponad dziesięć lat, być może nawet dłużej. Pamiętam, że na Woodstocku 2011 chodziłem po polu namiotowym i szukałem ekip, które akurat wracały ze Złobolu, żeby dowiedzieć się, jak to wygląda w praktyce.
Aleksandra: Zacznijmy w ogóle od tego, że tata Łukasza i Mateusza jest mechanikiem i panowie od zawsze grzebali w autach, więc może to jest początek historii. Jak widać na załączonym obrazku, generalnie polonezy były w ich życiu od zawsze.
Ł: Być może jest to jedna z tych historii, która nie ma swojego początku, bo cały czas można sięgać gdzieś dalej. To nie jest przykład kuli śniegowej, tylko bardziej coś, co dojrzewało w nas kroczek po kroczku, aż nastąpił ten moment, kiedy skończyły się nam wymówki. Śledziliśmy Złombol od 2010 roku, więc wiele lat wiedzieliśmy o takim rajdzie, natomiast studia, początek pracy, koniec studiów, remont mieszkania - zawsze była jakaś wymówka.
A: W tym roku nie było już żadnej. Wróciłam z jednego wyjazdu i uznaliśmy, że raz na jakiś czas wypada coś fajnego zrobić, no i to był taki katalizator do tego, żeby w końcu wziąć udział w Złombolu.
Czym właściwie jest Złombol? Odpowiadają za niego Polacy, startowaliście ze Śląska...
- Tak, za Złombol odpowiadają Polacy i jest to rajd charytatywny, którego celem jest zebranie jak największej ilości pieniędzy na Domy Dziecka. Jest to podzielone na trzy cele - pomoc psychologiczną, pomoc personalizowaną, czyli spełnianie marzeń oraz rzeczy, które można wykonywać na co dzień, czyli różnego rodzaju wyjazdy, kolonie. W tym roku udało się zebrać bodajże 2 mln 400 tys. zł, a przez 17 lat, od kiedy Złombol trwa, jest to ok. 14 mln zł.
Widać, że wszyscy jesteście bardzo zakręceni na punkcie motoryzacji i wyjazdu, jednak to Aleksandra opowiada o rajdzie z największym zaangażowaniem. Chłopaki długo musieli namawiać Cię na start? I czy w ogóle musieli?
- Jeśli już za coś się zabieram, staram się robić to na sto procent i nie wyobrażam sobie życia bez podróżowania. Wkręciłam się samą przygodą, ale ważny był też aspekt pomocowy. Rajd nawiązuje do Gumball 3000, czyli wyścigu dla bogatych ludzi, którzy jadą bardzo drogimi samochodami, tak naprawdę po nic. Tutaj jedzie się tanimi samochodami po coś.
W większości rajdów chodzi o to, by wyłonić zwycięzców. Tutaj jest nieco inaczej...
- Tak. I trzeba powiedzieć, że samo dojechanie do mety jest wielkim zwycięstwem. W jedną stronę mieliśmy do pokonania 3,5 tys. km i tak naprawdę wiemy, że wystartowało niemal 500 załóg, ale dojechało nieco ponad 300. Po przyjeździe na metę dostaje się tak naprawdę tylko naklejkę na dyplom potwierdzającą ukończenie rajdu. Dyplom otrzymaliśmy już na starcie, za samą chęć startu. Bo wyjazd nie jest równoznaczny z dojazdem na metę. Po dojechaniu dostajemy naklejkę i ja uważam, że drugą powinniśmy dostać jeszcze po powrocie do Polski (śmiech - przyp. red.). Bo usterki zaczęły nam się przytrafiać dopiero w drodze powrotnej. Była to najdłuższa z dotychczasowych edycji i było to widać po samochodach biorących udział w rajdzie.
Ile zajęło Wam dotarcie na metę i czy jest na to jakiś określony czas?
- Organizatorzy polecają, by w rajdzie brać udział w pewnego rodzaju konwojach. My jechaliśmy z jednym w porywach do trzech innych samochodów. Zawsze, jeśli coś się wydarzy, w pobliżu jest inna załoga, która może nas wspomóc. Start jest o określonej porze, meta również. My wystartowaliśmy w sobotę, 1 lipca. Dzień wcześniej należało odebrać numery startowe. Data mety jest mocno sugerowana, bo czas wskazywany przez nawigację jest dostosowany raczej pod współczesne samochody i wydłużał się, jadąc polonezem. Do tego dochodziły postoje czy różnego rodzaju awarie, choć na tle innych samochodów i tak byliśmy w komfortowej sytuacji i dojechaliśmy z niezłym czasem. Start odbywał się spod Stadionu Śląskiego w Chorzowie, wcześniej był to m.in. katowicki "Spodek". Czas na dojechanie do mety wynosił pięć dni.
Cel szczytny, który udało się wykonać znacznie pokaźniej, niż zakładaliście...
- W tym roku należało zebrać minimalną kwotę narzuconą przez organizatorów, czyli 2800 zł. Nam udało się zebrać 4200 zł. Zbiórkę należało rozpocząć jeszcze przed startem wyścigu. Naszą kartą przetargową było to, że możemy zaprezentować firmy wspierające nas na naklejkach znajdujących się na samochodzie.
Skąd wziął się w ogóle samochód, którym wystartowaliście?
- To kolejna bardzo długa historia. Jest to polonez do zadań specjalnych, bo zanim wystartował w Złombolu, przez wiele lat woził węgiel i złom. Kupiliśmy go we wrześniu 2010 roku w Radzyniu, był wystawiony za zawrotny tysiąc złotych. Robiliśmy akurat dwa inne polonezy, więc ten po lekkiej stłuczce "dosztukowaliśmy" z pozostałych dwóch. Jak to bywa w przypadku takich samochodów, łatwiej opowiedzieć o tym, co nie zostało wymienione. Była to chyba tylko tylna klapa i boczne szyby. Najpierw jeździliśmy nim po okolicy, później na studia do Lublina, jeszcze później do Łodzi. Jeździł wszędzie, gdzie była akurat potrzeba. Był po prostu utrzymywany w takiej używalności. Na Złombolu mieliśmy sytuację, kiedy wyprzedziliśmy kolumnę, w której były cztery skody. Nikt nie wierzył, że na oryginalnym silniku, w pełni załadowanym samochodem możemy jechać 140 km/h. Jak się okazało - możemy. Panowie z tej kolumny zaglądali pod maskę i mieli dość smutne miny, kiedy zobaczyli, że nie kłamaliśmy.
Nie da się ukryć, że jest to dość oryginalny sposób spędzania wolnego czasu. Czy na rajd braliście urlopy w pracy? Był to swego rodzaju wyjazd wypoczynkowy?
- Faktycznie, jest to być może coś innego, niż tradycyjne wakacje, choć moje ostatnie miesięczne wakacje w grudniu upłynęły pod znakiem rowerowego przejazdu po Kazachstanie. Uznałam więc, że te dwa tygodnie to przy tym nic takiego. Jeśli chodzi o chłopaków, Łukasz przed wyjazdem pracował zdalnie, jednak dzień przed wyjazdem zamienił to na jeden dzień urlopu, bo w Polonezie padł... most napędowy. Wyszło więc tak, że o pierwszej w nocy skończyliśmy składać samochód na Złombol, a o 10 wyruszyliśmy przed siebie.
Kłopoty już na samym starcie nie zraziły Was?
- Nasz wyjazd kierował przede wszystkim splot wielu przypadków. Nasza ulubiona historia to ta z makaronem. Wjeżdżając do Francji, okazało się, że wszystkie kempingi są zamykane o godzinie 19. Największą zmorą tego wyjazdu była właśnie walka o to, by o odpowiedniej porze dotrzeć na kemping. Z Francji w ogóle nie będziemy mieć najmilszych wspomnień. Po pierwsze autostrady są bardzo drogie, po drugie miasteczka są naszpikowane fotoradarami, a uliczki są bardzo kręte. Od organizatorów otrzymaliśmy takie książeczki, w których rekomendowali nam miejsca, w których możemy się zatrzymać. Była godz. 17, a do rekomendowanego kempingu mieliśmy spory kawałek.
Zdążyliście?
- Przypomnijmy, że to miejsce zamykało się o 19. Nie mieliśmy więc czasu, że wstąpić do jakiejś restauracji, tylko przygotowywaliśmy jedzenie w zatoczce dla samochodów ciężarowych. Jako że dla panów był to pierwszy w życiu posiłek w warunkach polowych, coś poszło nie tak i pierwsza porcja makaronu wylądowała w piachu. Zabraliśmy się więc za powtórne tworzenie dania. Wtedy podjechał bus, w którym był Polak i doradził nam, byśmy zainstalowali aplikację, taki francuski "Yanosik". Dzięki temu pojechaliśmy inną trasą, niż planowaliśmy i stąd wspominam o makaronie, bo gdyby nie to, nie trafilibyśmy na przepiękne uliczki, którymi jechaliśmy i choć nie jestem jakoś przesadnie wyczulony na tego typu widoki, to robiło ogromne wrażenie.
Jakie kraje po drodze udało się Wam odwiedzić?
- Czechy, Niemcy, Francję, Hiszpanię i Portugalię. Właściwie wszędzie, gdzie się pojawiliśmy, byli Polacy. Mogliśmy w ciemno jechać do dowolnego miejsca, a tam i tak była pewność, że są nasi. Kulminacją było Nazaré w Portugalii, czyli miasto wielkości Międzyrzeca, gdzie są bardzo wąskie uliczki i niemal w każdej z nich był obklejony samochód ze Złombolu. To robiło wrażenie i było niecodziennym doświadczeniem nie tylko dla osób biorących udział w rajdzie, ale na pewno też dla mieszkańców miasteczka.
Usterki w tak "doświadczonym" samochodzie są wpisane w jego żywot. Co takiego przytrafiło się więc z autem podczas jazdy i jak często musieliście je naprawiać?
- Panowie przyjechali z Międzyrzeca po mnie, czyli pod Łódź, gdzie jest moja rodzinna miejscowość i pierwsza usterka pojawiła się 30 metrów za bramą mojego domu. Okazało się, że opuszczając szybę do pewnego poziomu, samoczynnie otwierają się jedne z drzwi. Było to spowodowane oczywiście pośpiechem, w jakim składaliśmy samochód przed wyjazdem.
Wyjątkowy był również design Waszego samochodu rajdowego...
- Za motyw okleiny samochodu odpowiadała Angelika Magier, do której zgłosiliśmy się sami. Chcieliśmy, by nasz Polonez Caro kojarzył się z Polską, a skoro Polska, to wzory ludowe, folkowe. Wtedy na horyzoncie pojawiła się Angelika, która wysłała nam zajawki historyczne. Lepiej nie moglibyśmy sobie tego wyobrazić. Właśnie ona przygotowała archiwalne zdjęcia z różnymi wzorami, my wybraliśmy jeden, odtworzyliśmy i przeprojektowaliśmy tak, by trafił na samochód. Jak później wyjaśniła Angelika, ten konkretny wzór był z ręcznika ludowego (nazywanego także obrzędowym), należącego do rodziny zesłanej na Syberię podczas II Wojny Światowej i jest związany z historią Południowego Podlasia. Dzięki tej okleinie nasze auto zyskało jeszcze większego charakteru i zwracało uwagę w każdym kraju. Ludzie z różnych stron świata pytali o ten wzór i fajnie, że mogliśmy nasz region niejako przybliżyć.
Planujecie wystartować w Złombolu w kolejnych latach?
- Nie wiemy, czy będzie to konkretnie Złombol, jednak wszystko zależy od terminów i wtedy, kiedy będziemy mogli, wystartujemy. Jeśli nie w Złombolu, to na pewno w czymś podobnym. Po tegorocznym rajdzie spodziewaliśmy się bardzo wiele, a było jeszcze lepiej, niż myśleliśmy.
Rajd zakończył się dla Was szczególnym wydarzeniem. Co to takiego?
- Uznałem, że Aleksandra bardzo lubi podróże, ja bardzo lubię gruchoty, więc drugi raz takie połączenie może się nie trafić. Trzeba korzystać z chwili i na mecie zrobiliśmy trochę zamieszania, bo postanowiłem się oświadczyć. Skupmy się może na samym pudełeczku na pierścionek, bo jestem z niego dumny. Było zawinięte w opakowanie kurierskie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Na pytanie "Co to jest?" odpowiedziałem, że regulator napięcia. Była to szkatułka, która udaje opakowanie filtra oleju do Poloneza. Było też oklejone tematycznie, a że na pierścionkach się zbytnio nie znam, to z opakowania czerpałem dużą satysfakcję. Ktoś skomentował na naszej wewnętrznej grupie w mediach społecznościowych, że jeśli oświadczyny by się nie spodobały, to mamy jedno miejsce u siebie (śmiech - przyp. red.).
Nie byliście jedynym tego typu przypadkiem na tegorocznym Złombolu...
- Tak, w dwóch ekipach były jeszcze przypadki oświadczyn, jednak tylko nasze były na samej mecie i były pierwsze. Panowie z innych zespołów mogli czuć niewielki zawód przez to, że nie udało się im być na mecie przed nami. Przed samą metą zgubiliśmy się i błądziliśmy dobre 15 minut, oczywiście "z duszą na ramieniu", bo w każdej chwili mogło coś się stać. Byliśmy już jednak tak blisko, że nawet gdyby coś się stało, dopchnęlibyśmy samochód na metę.
Dobrze też wspomnieć o pogodzie, bo podróż w środku lata w Polonezie może być uciążliwa. Jak było podczas rajdu?
- Największe problemy z temperaturą mieliśmy tak naprawdę podczas powrotu, gdzie w Hiszpanii przez trzy dni był alert o wysokich temperaturach. Dość mocno zaczęliśmy to odczuwać, samochód niestety też. Doszło nawet do tego, że temperatura w nim zaczęła rosnąć zbyt szybko i trzeba było zjechać na stację. Tam spod maski wydobyła się chmura dymu, jednak na szczęście nie była to na tyle duża usterka, by nie wrócić do Polski.
Jaki był między Wami podział? Kto zajmował się czym?
- Mateusz to zdecydowanie mechanik, Łukasz trochę mechanik, trasa, wiedza teoretyczna i angielski na miejscu, a Aleksandra kontakt z darczyńcami, media społecznościowe, foteczki. Samochód prowadzili raczej panowie, mnie niestety samochód pokonał. Wsiadłam w Czechach na stacji benzynowej i zaraz z niego wysiadłam, bo miałam problemy z ruszeniem z miejsca. Po powrocie Poloneza nazwaliśmy "Grzechotnikiem", bo wydawał z siebie takie dźwięki, jakby w bagażniku był wiadro gwoździ i cały czas ktoś nimi stukał. Na nasze dzisiejsze spotkanie przyjechałam jednak ja, żeby nie było.
Polonezami poruszacie się na co dzień, czy teraz to już tylko samochody na właśnie tego typu wydarzenia?
- Mamy też "normalne" samochody, choć faktycznie do pewnego czasu Polonez radził sobie całkiem nieźle w codziennym użytkowaniu i jeździliśmy nim na co dzień. Dziś jazda takimi samochodami jest najzwyczajniej w świecie dość niebezpieczna. Polonez jest oczywiście dopuszczony do jazdy, posiada wszelkie przeglądy, jednak w porównaniu z nowszymi samochodami te względy bezpieczeństwa są już na dużo niższym poziomie.
Jaka była największa awaria podczas rajdu?
- Taką najpoważniejszą była awaria elektryki w drodze powrotnej do Polski. Wyjechaliśmy trochę wcześniej z myślą o tym, że zwiedzimy trochę Portugalii. Niestety Polonez pod Lizboną powiedział, że nasze plany muszą zostać zmienione. Chłopaki mają do czynienia z samochodami od dziecka i po jakimś czasie poradzili sobie z usterką, dzięki czemu wróciliśmy cali i zdrowi do domów.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.